Piotr Girdwoyń
Od kilku dni obserwuję sprawę studenta UW, wobec którego formułuje się publicznie zarzut, iż poprzez swoją działalność w mediach społecznościowych (tworzenie i przekazywanie wpisów) przyczynił się pośrednio do fali hejtu zakończonej tragiczną, samobójczą śmiercią nastolatka. Dyskusja się rozwija i radykalizuje. Z jednej strony formułowane są petycje i żądania relegowania studenta z Uniwersytetu , z drugiej nawołuje się do jego ochrony, z powołaniem się m.in. na wolność słowa. Władze Uniwersytetu oraz organizacje studenckie wydają komunikaty i stanowiska wyważone w treści, a przez to niezadowalające licznych krytyków.
Niestety, dochodzę do smutnej refleksji, że cała sprawa, przynajmniej w relacjach medialnych, zaczyna przebiegać torem uproszczenia w postaci dychotomii: wyrzucić/nie wyrzucić. A to fatalnie postawiony problem, jakkolwiek zapewne podsycający zainteresowanie odbiorców.
Obejrzałem aktualne profile studenta na kilku serwisach. Jeśli chodzi o wpisy niedotyczące wątku, będącego przedmiotem medialnych zarzutów – nie podobają mi się, uważam, że są topornie propagandowe, tym niemniej to kwestia wrażliwości estetycznej. Od strony prawnej trzeba powiedzieć, że jak długo ów student udzielałby się w mediach (w tym społecznościowych) promując taką lub inną wizję ustroju państwowego, koncepcje ekonomiczne i inne, niezakazane prawem idee, tak długo chroniłaby go wolność słowa i wyrażania poglądów. Wolność ta może uwierać innych ludzi, prezentowane poglądy można krytykować, popierać, udostępniać, chwalić lub ganić. Nie mam jednak wątpliwości, że w odniesieniu do aktualnych wpisów, filmików itp. nie widać podstaw do wszczynania postępowania dyscyplinarnego.
Ale przecież nie możemy tracić z oczu, że to nie o ten profil jako taki i nie o działalność publiczną studenta chodzi, ale o tragiczną śmierć chłopca.
Czyjakolwiek wolność wyrażania poglądów nie może być traktowana wyżej niż inne wartości, w tym szczególnie ludzkie życie. Wiemy, że doszło do tragedii, choć do końca nie znamy – i być może nie poznamy – jej dokładnych przyczyn. Trwa postępowanie przygotowawcze mające na celu wyjaśnienie odpowiedzialności karnej. Możemy przypuszczać, że podobnie jak w innych wypadkach przyczyną śmierci chłopca stała się stygmatyzacja, której można było próbować uniknąć nie podając i nie upowszechniając danych w prosty sposób umożliwiających jego zidentyfikowanie.
Każdy człowiek, a w szczególności osoba ze środowiska akademickiego (obowiązana do bardziej pogłębionej refleksji) powinna zadać sobie pytanie, po co więc produkowano i powielano te wpisy? Od strony prawnej trudno się, zaiste, dopatrzyć innego celu niż walka polityczna czy ekspresja poglądów. Chcę przy tym wyraźnie zaznaczyć, że nie mamy podstaw i nie wolno nam zakładać, że ktokolwiek z publikujących czy szerujących wskazane treści chciał śmierci chłopca lub też się na nią godził. Ale też każdy, kto w tym uczestniczył, powinien rozważyć, czy naprawdę trzeba te informacje było upowszechniać. To kwestia sumienia.
Nie mam pojęcia, jak zakończy się postępowanie przygotowawcze, nie wykluczam jednak, że ostatecznie ze względu na zasady prawa karnego nikomu nie zostanie postawiony zarzut. Czy jednak znaczy to, że wszystko było w porządku? Nie, bo nie tylko prawo, ale i etyka nakazują każdej osobie ze społeczności akademickiej czynić refleksję o możliwych konsekwencjach swoich zachowań. W szczególności studencki kodeks etyki wspomina o korzystaniu z wolności słowa z poszanowaniem zasad rzetelnej i merytorycznej dyskusji oraz kierowaniu się w dyskusji i wymianie poglądów szacunkiem i tolerancją dla uznawanych wartości i światopoglądu. Wydaje się, że tę właśnie kwestię należy badać, myśląc o ewentualnej odpowiedzialności dyscyplinarnej.
Dodam na koniec, że wobec prezentowanych w całej dyskusji poglądów oraz propozycji mam szereg wątpliwości prawnomaterialnych czy proceduralnych; nie ma sensu ich tu i teraz wyrażać. Zarazem uważam, że chociaż nie ma miejsca na hejt na Uniwersytecie, to misją uczelni jest przede wszystkim uczyć oraz kształtować prawidłowe postawy młodych ludzi, zamiast ich – niekiedy mocno błądzących – wykluczać. Problem przecież nie zniknie wraz ze skreśleniem z listy studentów.