Marek Węcowski
W niektórych komentarzach na temat aktualnej sytuacji polskich uczelni pojawia się niepokojąca historyczna analogia z wydarzeniami Marca 1968. Moim zdaniem jest to analogia całkowicie nietrafna, jeśli mamy na myśli możliwość bezpośredniej, brutalnej, administracyjnej interwencji władz państwowych w życie uczelni. Jednocześnie jednak mam wrażenie, że coraz silniej grozi nam osuwanie się w rzeczywistość podobną do pomarcowej, której skutki w niektórych ośrodkach akademickich dają się odczuć do dzisiaj, ponad pół wieku później. Inaczej rzecz ujmując, głównego zagrożenia dla polskiej akademii trzeba upatrywać w degeneracji życia akademickiego napędzanej wewnętrznymi napięciami i konfliktami na uczelniach. Chodzi głównie o napięcia polityczne i ideologiczne, o które najłatwiej w sferze akademickiej dydaktyki, w bezpośrednich kontaktach wykładowców ze studentami. Nie ulega wątpliwości, że takie będą skutki tzw. „Pakietu Wolności Akademickiej” zapowiedzianego 9 grudnia 2020 przez ministra edukacji i nauki dr hab. Przemysława Czarnka, prof. KUL (por. także nasz komentarz). Grożą nam jednak również, a może przede wszystkim konflikty antagonizujące naszą wspólnotę według zupełnie innych linii podziałów, a związane ściśle z naszą pracą badawczą, a także z naszymi miejscami zatrudnienia. Na takie niebezpieczeństwo wystawione w najwyższym stopniu wydają się środowiska humanistyczne, a zwłaszcza polonistyka, historia, etnologia i nauki o kulturze, a zapewne również takie dyscypliny, jak prawo czy politologia.
Nauka dwóch prędkości?
Już od dłuższego czasu środowiska akademickie w Polsce zaczęły się dzielić, mówiąc nieco nieelegancko, na naukę „dwu prędkości”. To oczywiście ogromne uproszczenie, bo po obu stronach znaleźć można liczne wyjątki, ale daje się odczuć, choćby subiektywnie, wyraźny podział, z jednej strony, na w swej masie bardziej międzynarodowe i mocniej doinwestowane nauki ścisłe i eksperymentalne, z drugiej zaś słabiej finansowane, a przy tym w sporej części skupione na badaniach dotyczących polskiej kultury czy polskich dziejów nauki humanistyczne. (Ujmując rzecz modelowo, nauki społeczne, a może i techniczne, zdają się oscylować pomiędzy tymi skrajnościami.) Wybuchowy potencjał tego podziału widać było od dawna (sam jakiś czas temu zwracałem nań uwagę, proponując pewne doraźne rozwiązania ). Różnica ta wynika zarówno z polityki państwa i poszczególnych uczelni, jak i ze specyfiki różnych dyscyplin, przyzwyczajeń badaczek i badaczy, a rodzi napięcia napędzane brakiem wzajemnego zrozumienia po obu stronach tego podziału. Niezależnie od jego genezy, skrajnym przykładem i najbardziej może palącym tego objawem są problemy ewaluacji działalności naukowej, widoczne zwłaszcza w sporach wokół punktacji publikacji w czasopismach i wydawnictwach naukowych. Mówiąc po prostu, istniejący system w niewystarczającym stopniu bierze pod uwagę praktykę publikowania prac naukowych przez humanistów.
W ostatnich miesiącach w wypowiedziach przedstawicieli partii rządzącej i kierownictwa Ministerstwa Edukacji i Nauki, a także Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego widać, moim zdaniem, świadomość tego podziału, a także próbę jego politycznego wykorzystania. W wystąpieniu na XIII Międzynarodowym Kongresie Katolicy a wychowanie minister P. Czarnek, wygłosił referat pt. Aktualne wyzwania szkolnictwa wyższego w Polsce . Zapowiedział tam „przywrócenie – społecznego i kulturowego – narodowego charakteru nauki polskiej”, a także „przywrócenie wolności nauki”, wolności rozumianej przezeń jako „prawo do głoszenia swojego światopoglądu filozoficznego, religijnego dla wszystkich, nie tylko dla tych, którzy preferują lewicowo-liberalny czy wręcz lewacki światopogląd”, ale również dla „katolików, chrześcijan” oraz konserwatystów. Jednym tchem – i zupełnie logicznie – zapowiedział też „istotne wzmocnienie nauk humanistycznych i społecznych, również w ośrodkach lokalnych, nie tylko w naszych centrach”. Wspomniał także intensywne prace grup roboczych i zespołów diagnozujących „mankamenty i niedociągnięcia Konstytucji dla nauki”, by wypracować nową legislację dla wypełnienia tych „luk, niedociągnięć i mankamentów”. Skrajnie niepokojące jest przy tym, że choć pierwszy jej element, tzw. „Pakiet Wolności Akademickiej” już ogłoszono, skład opracowującego go zespołu pozostaje wciąż niejawny. Dopiero niedawno poznaliśmy nazwisko jego przewodniczącego, dr. hab. Pawła Skrzydlewskiego z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Chełmie.
Szczególnie niebezpieczna wydaje się idea powiązania „wzmocnienia nauk humanistycznych” z przeciwstawieniem sobie „naszych centrów” „ośrodkom lokalnym”, co minister jeszcze wyraźniej podkreślił w wywiadzie dla PAP z 30 listopada . Zdaje się to wskazywać na polityczną intencję skonfliktowania środowiska akademickiego w Polsce.
Nauka narodowo użyteczna
W dyskusjach, jakie wywołały wypowiedzi ministra, zauważono szybko, że prezentuje on bardzo szczególną wizję pracy naukowej, koncentrując się na ogłaszaniu, a nawet popularyzacji wyników badań, czy wręcz ich bezpośredniej „społecznej użyteczności”. Jednocześnie jego koncepcja celów działania uczelni skupia się (wciąż cytując wspomniane wyżej wystąpienie pt. Aktualne wyzwania…) na „pracy formacyjnej, intelektualnej i wychowawczej dla i na rzecz Polski”, polskiego społeczeństwa i narodu polskiego. Te dwa aspekty są ze sobą ściśle związane. Tutaj widzę istotę zmian, nad którymi pracują zespoły doradców ministra, realizując ogólniejsze cele wskazane przez kierownictwo partii rządzącej. I tu dochodzimy do zagrożeń, przed jakimi staje dzisiaj polska humanistyka.
Nie jest dziełem przypadku, że przy różnych okazjach minister wskazywał dwie jego zdaniem zasadnicze wady polskiego szkolnictwa wyższego. Z jednej strony „przepełnione kompleksami spojrzenie na uniwersytety zagraniczne”, sprawiające jakoby, że polscy uczeni porzucają polskie tematy, promując przy tym (wypracowane przede wszystkim na uczelniach amerykańskich) ideologie, jak słynny „genderyzm”. To nadmierne i szkodliwe dążenie do umiędzynarodowienia badań miałoby, z drugiej strony, prowadzić do fetyszyzowania publikacji w językach obcych, zwłaszcza po angielsku, a w konsekwencji wiązać się z problemami „punktacji i ewaluacji” pracy naukowej, a więc słynnej „punktozy i grantozy”, rzekomo ślepej pogoni za modnymi tematami badawczymi zapewniającymi granty i za wysoko punktowanymi publikacjami w czasopismach i wydawnictwach zagranicznych, szczególnie anglojęzycznych. Chociaż pierwsza część diagnozy ministra jest jednoznacznie odrzucana przez większość środowisk naukowych w Polsce, pod jej drugą częścią chętnie podpisuje się spore grono polskich humanistów, od dawna twierdzących, że system finansowania nauki i ewaluacji pracy naukowej skrojony został przede wszystkim z myślą o przedstawicielach nauk ścisłych i eksperymentalnych.
Kij i marchewka
W tym właśnie miejscu widać doskonale, że sygnalizowane przez przedstawicieli partii rządzącej zmiany w polskim systemie akademickim, choć rodzą oczywiste niebezpieczeństwa, przynoszą ze sobą nie tylko „kij”, ale i „marchewkę”. Jak sugeruje minister, nauki o wymiarze uniwersalnym (nauki ścisłe, techniczne, przyrodnicze, ale także logika i filozofia obok matematyki), choć przydatne w „pracy formacyjnej na rzecz Polski”, wydają się dość bezpieczne, jeśli abstrahować od fiksacji ministra i partii rządzącej na przedziwnie rozumianym „marksizmie”, co w teorii może pociągnąć za sobą próby ręcznego sterowania akademickim nauczaniem filozofii. Tymczasem „przywracanie – społecznego i kulturowego – narodowego charakteru nauki polskiej”, w połączeniu z odgórnie nadzorowanym „przywracaniem prawa do głoszenia swojego światopoglądu filozoficznego, religijnego” na uczelniach „nie tylko dla tych, którzy preferują lewicowo-liberalny czy wręcz lewacki światopogląd” musi prowadzić do konfliktów i głębokich podziałów w środowiskach humanistycznych, zwłaszcza wśród badaczy dziejów i kultury Polski. Już teraz możemy obserwować praktykę odpowiedniego promowania – zarówno w wymiarze finansowym, jak i indywidualnych karier akademickich – tematów „właściwych” z punktu widzenia „narodowego charakteru” i „narodowych potrzeb” polskiej nauki, oczywiście tak, jak rozumie je obóz rządzący, a więc takich, które posłużą jego ideologicznym czy wręcz propagandowym interesom.
Dodajmy do tego wspomniany wyżej zamiar przeciwstawienia większych ośrodków akademickich mniejszym i lokalnym, a uzyskamy obraz całości. Skutkiem tych zmian byłby zapewne jeszcze jeden, zupełnie nowy podział na „naukę dwu prędkości” w Polsce. Z jednej strony ośrodki „centralne”, których głównym zadaniem będzie uprawianie nauk (by posłużyć się terminologią ministra) „uniwersalnych”, przede wszystkim ścisłych i eksperymentalnych, przy wystawieniu obszaru nauk humanistycznych i (częściowo) społecznych na wewnętrzne i sterowane zewnętrznie spory ideologiczne. Z drugiej zaś strony ośrodki mniejsze, w których główny nacisk spocznie na „naukach formacyjnych”, służących interesom „narodowym”, na nauczaniu wskazanego kilkakrotnie przez ministra „kanonu formacyjnego” (filozofii, etyki, logiki, nauki o polskiej kulturze i tożsamości, a także Biblii) oraz na popularyzacji nauki. W tym drugim obszarze minister wskazuje na wiodące znaczenie uczelni katolickich. Trudno nie powiązać tej niebezpiecznej wizji z koncepcją uczelni wyższej jako ideowej „kuźni kadr”.
Koń trojański w murach akademii
Dla osób mających pojęcie o wcześniejszych dziesięcioleciach rządów komunistycznych na polskich uczelniach wszystko to robi wrażenie „podróży w czasie”. Jestem jednak przekonany, że nie ma powodu wpadać w desperację. Z najbardziej skrajnymi pomysłami ministrów obecnego rządu zapewne sobie poradzimy. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że mniej skrajne rozwiązania – wprowadzane zapewne rozporządzeniami ministra edukacji i nauki – doprowadzą do głębokich politycznych, ideowych i personalnych konfliktów we „frontowych” środowiskach humanistycznych. Musimy koniecznie o tym pamiętać, m.in. biorąc dzisiaj udział w dyskusjach o „punktacji i ewaluacji”, których ostateczną stawką jest wolność nauk humanistycznych, a dokładniej niebezpieczeństwo wydzielenia ich na specjalnych prawach do określanych społecznie czy wręcz „narodowo” zadań. Korekta dalece niedoskonałego systemu ewaluacji działalności naukowej nie może polegać na odejściu od kryteriów „projakościowych” (czasem trudno uciec od urzędniczej „nowomowy”) na rzecz – jakkolwiek rozumianych – kryteriów „społecznej użyteczności”. A to właśnie grozi humanistyce. Nie możemy dać się nabrać na ministerialną „marchewkę”, bo ponure skutki takiej polityki możemy odczuwać, jak po Marcu 1968, przez dziesięciolecia. Warto też zdawać sobie sprawę, że zasadniczy kierunek zmian wprowadzonych przez poprzednich ministrów wydaje się nieodwracalny, a obecne pomysły partii rządzącej to tylko dodatkowa, ideologiczna warstwa lukru na istniejącym już systemie.
Jak zatem powinniśmy się zachować? Każda i każdy z nas, humanistów, podejmie odpowiednią decyzję we własnym sumieniu. Sam dla siebie powiedziałbym, że odpowiedzią mogłaby być samoorganizacja środowiska i oddolne działania dla wypracowania lepszych niż obecnie rozwiązań, bez nadmiernego zaufania do ideologicznie motywowanych propozycji rządowych, kiedy już się one pojawią w bardziej konkretnej formie. Można się bowiem spodziewać, że po tzw. „Pakiecie Wolności Akademickiej” ministra Czarnka, kolejnym krokiem, już w styczniu 2021, będzie właśnie, przygotowywany na razie w sekrecie przez drugi z ministerialnych zespołów, kolejny pakiet, tym razem zajmujący się ewaluacją i „parametryzacją” wydawnictw oraz czasopism naukowych.
Konkludując, „strzeżmy się Danaów, nawet gdy niosą dary”. W świetle dotychczasowych wypowiedzi przedstawicieli władzy zapowiedziana przez nich reforma systemu ewaluacji humanistyki to koń trojański wprowadzany w mury polskiej akademii.